28.03.2012

Zapach orientu - MAROKO cz.4



DZIEŃ 4

Ciepło wszędzie, duszno wszędzie, co to będzie, co to będzie?

     Tego dnia postanowiliśmy wybrać się nad ocean a dokładnie do Essuiry. Wstaliśmy wcześnie rano i w drodze po samochody, natankowaliśmy organizmy zimnymi sokami z pomarańczy. Mieliśmy przed sobą spory odcinek do zrobienia, wiec każdy brał po trzy :) Marakesz to duże miasto, które od samego rana tętni życiem. Zarówno straganiarze jak i lokalni żebracy byli już na swoich miejscach.
    Upał doskwierał od samego rana, co nie do końca nam się podobało, ponieważ nasze auta nie miały klimatyzacji.
Wyjeżdżając w stronę wybrzeża mieliśmy okazję zobaczyć przedmieścia, które prężnie się rozwijają i naprawdę nie przypominają marokańskiej prowincji. Wszędzie nowoczesne biurowce i domy mieszkalne, które robią wrażenie nawet na Europejczykach. 

Widzieliście kiedyś kozy na drzewie?  Ja i reszta mieliśmy okazję, ale o tym za chwilę.

     Nasze autka mimo, że nie były najwyższych lotów, doskonale dawały sobie radę w tym nieprzyjemnym klimacie. Co ciekawe droga na wybrzeże naprawdę nas zaskoczyła. Dwa pasy w każdą stronę, praktycznie przez cały odcinek. Po drodze mijaliśmy wyschnięte rzeki, pół pustynne tereny i bardzo zabiedzone wioski. Można było naprawdę poczuć się jak w znanej z opowieści Afryce.


Jadąc w stronę oceanu naszym oczom ukazały się wspomniane wcześniej kozy na drzewie - widok cokolwiek śmieszny ;) Oczywiście jak wszędzie, miejscowy pasterz chciał od nas za oglądanie $. Zwialiśmy!

Przed samą Essuira zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym z którego mieliśmy bajeczny widok na miasto i ocean. Mogliśmy sobie zrobić również zdjęcia z przygotowanymi do tego wielbłądami - chałtura! Zwialiśmy drugi raz. 

OCEAN! ATLANTYK!

     Gdy wjechaliśmy do miasta od razu skierowaliśmy się w stronę promenady. Akurat był odpływ i plaża była ogromna. Dlatego zanim dotknęliśmy stopami oceanicznej wody, musieliśmy przejść spory kawałek. Chwilę później szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy zostawić samochody i udać się na poszukiwanie noclegów. Nic z tego. Sekundę po wyjściu z auta napadła nas cała chmara naganiaczy, którzy zapraszali nas żeby skosztować owoców morza w ich jadłodajniach.


Chętnych nie brakowało. Ja z racji tego, że jestem wegetarianinem, ryb nie jadam. Niestety na nic zdały się tłumaczenia. Pan zaoferował mi "vegetarian fish". Cóż, można i tak :)



Po zjedzeniu tego co zaserwował chłopakom szef kuchni, udaliśmy się w poszukiwaniu dachu nad głową. W sumie tak jak wszędzie. Targować się, targować i sukces murowany. Udało nam się za grosze znaleźć naprawdę bardzo dobre warunki.  Tego dnia postanowiliśmy napić się alkoholu co wcale takie proste w krajach muzułmańskich nie jest. Wysłannik grupy kupił piwa i mocniejsze trunki, dzięki czemu mieliśmy okazję celebrować to o czym wielu z nas marzyło. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz