DZIEŃ 4
Ciepło wszędzie, duszno wszędzie, co to będzie, co to będzie?
Tego dnia postanowiliśmy wybrać się nad ocean a dokładnie do Essuiry. Wstaliśmy wcześnie rano i w drodze po samochody, natankowaliśmy organizmy zimnymi sokami z pomarańczy. Mieliśmy przed sobą spory odcinek do zrobienia, wiec każdy brał po trzy :) Marakesz to duże miasto, które od samego rana tętni życiem. Zarówno straganiarze jak i lokalni żebracy byli już na swoich miejscach.
Upał doskwierał od samego rana, co nie do końca nam się podobało, ponieważ nasze auta nie miały klimatyzacji.
Upał doskwierał od samego rana, co nie do końca nam się podobało, ponieważ nasze auta nie miały klimatyzacji.
Wyjeżdżając w stronę wybrzeża mieliśmy okazję zobaczyć przedmieścia, które prężnie się rozwijają i naprawdę nie przypominają marokańskiej prowincji. Wszędzie nowoczesne biurowce i domy mieszkalne, które robią wrażenie nawet na Europejczykach.
Widzieliście kiedyś kozy na drzewie? Ja i reszta mieliśmy okazję, ale o tym za chwilę.
Nasze autka mimo, że nie były najwyższych lotów, doskonale dawały sobie radę w tym nieprzyjemnym klimacie. Co ciekawe droga na wybrzeże naprawdę nas zaskoczyła. Dwa pasy w każdą stronę, praktycznie przez cały odcinek. Po drodze mijaliśmy wyschnięte rzeki, pół pustynne tereny i bardzo zabiedzone wioski. Można było naprawdę poczuć się jak w znanej z opowieści Afryce.
Jadąc w stronę oceanu naszym oczom ukazały się wspomniane wcześniej kozy na drzewie - widok cokolwiek śmieszny ;) Oczywiście jak wszędzie, miejscowy pasterz chciał od nas za oglądanie $. Zwialiśmy!
Przed samą Essuira zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym z którego mieliśmy bajeczny widok na miasto i ocean. Mogliśmy sobie zrobić również zdjęcia z przygotowanymi do tego wielbłądami - chałtura! Zwialiśmy drugi raz.
OCEAN! ATLANTYK!
Gdy wjechaliśmy do miasta od razu skierowaliśmy się w stronę promenady. Akurat był odpływ i plaża była ogromna. Dlatego zanim dotknęliśmy stopami oceanicznej wody, musieliśmy przejść spory kawałek. Chwilę później szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy zostawić samochody i udać się na poszukiwanie noclegów. Nic z tego. Sekundę po wyjściu z auta napadła nas cała chmara naganiaczy, którzy zapraszali nas żeby skosztować owoców morza w ich jadłodajniach.
Chętnych nie brakowało. Ja z racji tego, że jestem wegetarianinem, ryb nie jadam. Niestety na nic zdały się tłumaczenia. Pan zaoferował mi "vegetarian fish". Cóż, można i tak :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz