12.01.2012

Zapach orientu - MAROKO cz.1

    
JEDNO OKO NA MAROKO!

    Historia o marzeniu, które przeciera szlak w nieznane. Historia, która motywuje do kolejnych działań, działań których końca nie widać…

      Na świecie nie ma ludzi bez uzależnień. Jedni wpadają w nałóg nikotynowy, inni piją kawę a jeszcze inni nie potrafią żyć bez komputera. Są też i tacy, którym do szczęścia potrzebne jest odkrywanie nieznanego. Należę do tej ostatniej grupy i wielokrotnie próbowałem zrozumieć co mną kieruje. Jaki bodziec ukryty w obcych kulturach tak mnie do nich ciągnie. Do dzisiaj nie mam prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Wiem tylko, że mój nałóg jest z dnia na dzień coraz bardziej agresywny i domaga się zwiększania dawki. Historia z Maroko jest tą, od której 
rozpocząłem  zwiększać dawkowanie. Tym samym, wstrzyknąłem sobie kolejną działkę, która uwięziła mnie w nałogu na dobre!

      Wyjazd do Maroko był moim największym marzeniem. Odkąd pamiętam rozmyślałem o tym jak to będzie stąpać po „czarnym lądzie”. Jak wyglądać będą nasze relację z ludźmi innej wiary i odmiennej kultury. Czy pogoda jest tam rzeczywiście tak bajeczna i czy woda w oceanie jest ciepła jak w wannie. Wyobrażeń na temat Maghrebu miałem setki tysięcy i zawsze, absolutnie zawsze wierzyłem w to, że przyjdzie dzień w którym o wszystkim przekonam się na własnej
skórze.
JAK TO SIĘ STAŁO ?

Na przestrzeni kilku lat wśród znajomych wyrobiłem sobie grupę wiernych kompanów. Są to:



Kilka telefonów, trochę nerwów, wspólna decyzja i lecimy. Do grupy dołączają jeszcze: Przemek, Karolina, Hubert i dwie Darie. Tym sposobem w 8 osób wybraliśmy się do Północnej Afryki. Na kilka tygodni przed wylotem kupiliśmy bilety na samolot oraz wynajęliśmy auta. Wszystko za pomocą internetu i jak najtaniej. W dziedzinie "lowcost", Ryanair nie ma sobie równych, dlatego polecieliśmy samolotami tej linii. Natomiast w sprawie noclegów, stwierdziliśmy, że idziemy na żywioł i będziemy szukać jak już wylądujemy !! Warto było! 

DZIEŃ 1

Linie Ryanair są najtańszym sposobem podróżowania po Europie. Niestety coś za coś. Jako "lowcost airline" nie posiadają usługi w postaci przesiadek. Jeżeli wiec nie zdążymy z jednego samolotu na drugi, to zostaniemy z ręką w nocniku - w tym przypadku w samym środku Europy. Na domiar złego jeżeli będziemy mieli pecha, to zamkną nam lotnisko na noc, co wiąże się ze spaniem na dworze (przeżyłem, nie polecam). Wybraliśmy wariant bezpieczny - 16 godzin różnicy między jednym a drugim lotem i zakupiliśmy bilety

    W Bolonii wylądowaliśmy ok. godziny 23:00, co w praktyce pozwoliło nam spokojnie zwiedzić miasto z samego rana. Już o godzinie 7:00 czekaliśmy na autobus do centrum. Co prawda nie odjeżdża spod samego lotniska, ale nie stanowi to żadnego problemu. Sama Bolonia na jednych robi piorunujące wrażenie a na innych(na mnie) specjalnie jakoś nie oddziałuje. Po kilku godzinach kręcenia się po mieście przyszła pora na lot do Afryki. Zanim trafiliśmy z powrotem na lotnisko, mieliśmy okazję zjeść prawdziwą, wyśmienitą pizze.

LECIMY!

    Po oderwaniu się od lądu, samolot skręcił w stronę Francji i leciał wzdłuż wybrzeża aż do Fezu w Maroko. W trakcie lotu mieliśmy okazję zobaczyć ośnieżone alpejskie szczyty oraz popularne miasta: Cannes, Genua, Barcelona. Cały lot trwał 3,5 godziny i był niezwykle spokojny. Praktycznie aż do samej Afryki mieliśmy bajeczny widok z okna. Dopiero nad czarnym lądem pojawiły się chmury, które towarzyszyły nam aż do samego lądowania. 

    No właśnie, lądowanie - wysiedliśmy z samolotu strasznie podekscytowani. Pierwszy raz na innym kontynencie, wśród muzułmanów i Berberów. Po wylądowaniu okazało się, że terminal lotniczy w tym biednym państwie, wygląda lepiej niż wrocławski przybytek. Po wejściu do budynku, musieliśmy wypełnić kwitek, bez którego nie przeszlibyśmy odprawy. Standardowa procedura: gdzie, z kim i na jak długo. Po wyjściu z lotniska napadła nas zgraja taksówkarzy. Mimo, że widzieli jak odmawiamy, cały czas próbowali nas nakłonić do jazdy ich taksówką. Nie daliśmy się i uciekliśmy na autobus :) Podróż z lotniska do centrum Fezu zajęła nam ok. 25 min. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć jak wyglądają przedmieścia tego ogromnego miasta. Widok zapadający w pamięć...



    
    Autobus zatrzymał się oczywiście nie tam gdzie nam obiecano. W linii prostej do Blue Gate - miejsca gdzie mieliśmy dotrzeć, było jakieś 5 km. Zaraz po wyjściu z autobusu mieliśmy okazję zapoznać się z tym czym są "naciągacze". W sumie jako 8 osobowa, zagubiona grupa białych osób, byliśmy nie lada kąskiem. Każdy chciał od nas w jakiś sposób wyciągnąć pieniądze. W końcu podjeliśmy decyzję, że targujemy się z taksówkarzami i jedziemy tam, gdzie mieliśmy dotrzeć pierwotnie. Udało nam się namówić 2 taksiarzy, żeby za równowartość 5 zł zawieźli nas pod wskazany punkt. Oczywiście nic z tego. Zawieźli nas tam gdzie oni chcieli. Po 15 minutowej podróży wylądowaliśmy pod hotelem, który należał do znajomego taksówkarzy. Po krótkiej wymianie zdań, olaliśmy delikwentów i poszliśmy w kierunku Niebieskiej Bramy...bez zielonego pojęcia gdzie iść. Był to najbardziej przerażający moment całej wycieczki. Godzinę wcześniej wylądowaliśmy w Afryce a teraz musieliśmy iść przez samo centrum medyny, pełnej zupełnie obcych nam kulturowo mieszkańców (dzień później nieźle się z tego nabijaliśmy). Traf chciał, że hotel pod który nas wywieziono, znajdował się po przeciwnej stronie medyny od punktu, który nas interesował. Trudno! Zaciskamy zęby i idziemy. W końcu tu też mieszkają ludzie, ktoś nam pomoże. Niestety, im dalej w las tym gorzej. W pewnym momencie poczułem się naprawdę nieswojo. Zatrzymaliśmy się w miejscu, który pełnił rolę miejscowej "rzeźni". Wszędzie pełno zwierząt czekających na "wyrok". No nic, trzeba się zebrać w sobie i iść dalej. Pytając miejscowych o "blue gate", każdy wskazywał nam ten sam kierunek. Szliśmy wiec pod górę tak długo, aż w końcu dotarliśmy do długo przez nas wyczekiwanego punktu. Jesteśmy, przed nami BLUE GATE!






    No i co teraz? W przewodnikach piszą, że tutaj mamy poszukać sobie noclegu. Rozglądamy się w prawo w lewo i coś nie za bardzo. Przy samej bramie widać jakieś "hostele", ale czy to tutaj chcemy mieszkać? No nic, idziemy sprawdzić pierwszy przybytek. Po wejściu troszkę zdębiałem. Zdarzyło mi się spać pod gołym niebem i w warunkach dalekich od oczekiwanych, ale to co zobaczyliśmy w "hosteliku", to była...kloaka! Syf, brud i ubóstwo. Na dodatek relatywnie drogo. 
    Wyszliśmy z budynku, gdy nagle spadła na nas zesłana z niebios postać MOHAMEDA. Zaoferował nam nocleg u swojej rodziny za równowartość 20zł. Nie mając nic do stracenia, ruszyliśmy w ślad za nim. Po drodze spotkaliśmy polską wycieczkę, która akurat zwiedzała Fez. Trochę się zdziwili, gdy zobaczyli nas samych kręcących się po starym mieście. 
W trakcie marszu do Mohameda dołączył członek jego rodziny - Jilail. Razem zaprowadzili nas do swojego domu.
Po wejściu zastaliśmy "pana domu" z nogami na stole, oglądającego TV. Chłop zawstydził się, że zastaliśmy go w takiej sytuacji i czym prędzej uciekł na górę przygotować dla nas narodowy "trunek" Marokańczyków - super słodką mięte

                           Mohamed                                                                                   Jilail 



W trakcie rozmowy okazało się, że Mohamed jest bezdomny i tylko dzięki dobremu sercu właściciela może mieszkać w domu. W zamian naganiał turystów.  Jilal natomiast okazał się człowiekiem pustyni - Berberem, który w Fezie miał rodzinę. Arabowie, Berberzy, Tuaregowie i ludzie którzy trudnią się od setek lat handlem nie mają najmniejszych problemów z nauką języków, tak wiec komunikacja z nimi jest bezproblemowa. W praniu wyszło że 16 letni Mohamed zna 9 języków w tym japoński. SZACUNEK! To właśnie on okazał się być naszym przewodnikiem. Wracając myślami do tamtych dni nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie pomocna dłoń tego chłopaka, to byśmy w Fezie zupełnie zaginęli. Pierwszego dnia zabrał nas na wspaniałą kolację do miejscowej knajpki. Poprosiliśmy go żeby było smacznie i tanio. Było! Kasza kuskus z warzywami lub mięsem, miejscowe danie narodowe "tadżin", oraz świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. POEZJA! 





Restauracja znajdowała się na dachu budynku w samym sercu medyny. Widok warty grzechu. Pierwszy raz w życiu, otoczeni przez Muzułmanów, doświadczyliśmy  wieczornego nawoływania Muezzinów do modlitwy. CIARY NA PLECACH. 
    Po powrocie do domu padłem na wyrko i zmęczony całą podróżą do Afryki natychmiast zasnąłem...I SZLAG BY TO TRAFIŁ, bo ominęła mnie jedna z najciekawszych rzeczy jaka przytrafiła nam się w Maroko. Jilal, jako gospodarz, zabrał chłopaków na piwo do miejscowej dyskoteki. Z tego co chłopacy mówili na drugi dzień, było naprawdę zabawnie, a sama dyskoteka mimo iż zlokalizowana w dzielnicy slumsów, niczym nie różniła się od tych w Europie.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Michal, bajecznie to opisales.

Anonimowy pisze...

Miśko - pięknie.

Prześlij komentarz